...Bohaterowie pracowitości pozornej
Na jednym z oficjalnych spotkań usłyszałem pewnego profesora (tzw. belwederskiego), szczycącego się tym że w swojej karierze wypromował ponad dwieście prac magisterskich a recenzji takich prac napisał ponad osiemset (!?). „Czy on wie o czym on mówi?” – zatrwożyłem się i zacząłem przeliczać ten wysiłek; czytając z jakim takim zrozumieniem nie da się tego robić szybciej niż jakieś 10 stron na godzinę. Każdy taki gniot zwany magisterką ma (niepotrzebnie) co najmniej 100 stron, więc trzeba średnio liczyć ok. 10 godzin na przeczytanie jednego. Jak ich wypromował dwieście, to jest ok. 2000 godzin tylko na jednorazowe czytanie. Niechby mu wyszły chociaż dwa czytania – na początku i na końcu, to już jest gdzieś 4000 godzin. A przecież jak każdy, on też musi obowiązkowo odrobić te osiem godzin dydaktyki tygodniowo no i chyba potrzebuje przynajmniej z godzinę na uporządkowanie materiału do każdego wykładu, jeżeli w ogóle nic nowego nie wprowadza. Chyba, że gada byle do…
Więc jak tylko porządkuje materiały, wykłada, a do tego ma kilka zebrań i spraw organizacyjno-administracyjnych (bez śladu badań, czy studiowania bieżącej literatury) no to samo czytanie tych magisterek dopełnia mu tydzień roboczy w ilości średnio 25 godzin. Biorąc 50 tygodni roboczych w roku, to tylko te 4000 godzin czytania zabiera mu ponad trzy lata kariery. Ale to jeszcze nic, bo przecież napisał 800 recenzji! Mnożąc i dzieląc według powyższego klucza to daje około 320 tygodni roboczych ciężkiej pracy, czyli ponad bite sześć lat (odliczając krótkie wakacje). Jak dodać minimum pół godziny na pisanie standardowej recenzji, to razem prawie jedna trzecia jego trzydziestoletniej kariery zeszła na samo czytanie i opisywanie magisterek. Nie do wiary, jaka pracowitość... A przecież nie wliczono tu w ogóle ani jednej minuty spędzonej na dyskusjach z tymi dyplomantami, chociaż formalnie powinna wypadać prawie godzina tygodniowo i to najmniej przez semestr. Zupełnie nic nie wiemy o czasie na badania tzw. naukowe ani tym bardziej o pisaniu jakichkolwiek publikacji. No właśnie – publikacje. Przy kolejnej okazji spytałem tego belwederskiego profesora o liczbę jego publikacji powstałych na bazie tych licznie wypromowanych prac magisterskich. Powinno być ze sto… Spojrzał na mnie jak na zakaźnie chorego, a przecież przez dyskrecję nawet nie spytałem o publikacje w czasopismach międzynarodowych. Z tym też nie miał żadnego problemu. Dosłownie żadnego, bo wskaźnik Hirscha tego belwederskiego profesora wynosił ZERO...